Przyszedł czas by odświeżyć temat reanimacji storczyka. Co jakiś czas wracam myślami do czasów, gdy moim roślinom niczego nie brakowało i nikt nie zakłócał ich i mojego spokoju. Niestety los bywa przewrotny i potrafi zmienić bieg wydarzeń. I tak to w ciągu kilku miesięcy straciłam większość swojej kolekcji, a ta co pozostała wymagała i nadal wymaga sporo cierpliwości i nieustannej walki o każdy liść, korzeń, pęd i kwiat. Na dzień dzisiejszy reanimuje (a może jest to już rekonwalescencja…) jednego storczyka i muszę przyznać, że odniosłam ogromny sukces.
Wszystko zaczęło się od remontu mieszkania, który w dużym stopniu przyczynił się do obecnego stanu moich orchidei. Mam do siebie troszkę żalu, ponieważ oddałam swoje kwiaty w ręce osoby, która z góry mnie poinformowała, że nie ma ręki do kwiatów. Jednak nie miałam innego wyjścia. Musiałam podjąć w tamtej chwili wiele decyzji, a kwiaty były na ostatnim miejscu.
Po dość długiej nieobecności w mieszkaniu (ponad trzy miesiące), moje kwiaty nie wyglądały dobrze. I tu zaczyna się początek końca, jak to nazwał mój syn, koniec kwiatkowego świata. W sumie to miał rację, gdyż z 30 sztuk zostało mi zaledwie garstka. Jednak nie zamierzałam się poddać, nie traciłam nadziei, wierzyłam, że uda mi oszczędzić choć 10. Nie udało się.
Po dwunastu miesiącach…
Z tygodnia na tydzień, kwiaty marniały, usychały i nie było szans na jakąkolwiek reanimację. Po dwóch miesiącach zostało mi 6 sztuk i tak jest do chwili obecnej. Nie mogę się pozbierać, bo takim zaniedbaniu. Co było przyczyną? Dokładnie nie wiem, podejrzewam, że był to splot niefortunnych zdarzeń. Kwiaty, stawały się słabe, żółkły im liście, które następnie usychały i odpadały. Robiłam wszystko, odizolowałam chore kwiaty od pozostałych. Przesadziłam wszystkie, wyparzyłam doniczki, osłonki, płukałam korzenie, przecierałam liście, robiłam opryski i nic nie pomagało. Z desperacji wyszorowałam nawet parapet, okno i przez kilka następnych miesięcy nie trzymałam na nim kwiatów.
Po wyczerpującej walce poddałam się zupełnie. Nie miałam ochoty na zajmowanie się pozostałymi kwiatami, które w obliczu tragedii mi pozostały. Nie miałam ochoty na pisanie bloga. bo cóż mogłam Wam napisać? To, że straciłam 90% swoich kwiatów nie było powodem do dumy. Wręcz przeciwnie, było mi wstyd.
Ze wszystkich storczyków, które zostały poddane reanimacji zachował się jeden. Może to znak, że jeszcze nie wszystko stracone? Może jest szansa na odrobinę nadziei i wiary w siebie. Ten storczyk udowodnił mi, że wola życia jest tak ogromna, że może przenosić góry i tylko od nas zależy czy ten dar odpowiednio wykorzystamy.
Pamiętam dzień, w którym doszłam do wniosku, że trzymanie suchej rośliny w domu nie ma sensu i czas się pogodzić z porażką. Biorąc doniczkę do ręki nie wiedziałam, że budzi się tam nowe życie. Może wyda Wam się to zabawne, może i nawet głupie, jednak mając coś naprawdę cennego, dopiero w chwile jego utraty dostrzegamy jego wartość. Ja do kwiatów mam ogromny sentyment.
Większość z Was pewnie uzna mnie za wariatkę, dla której utrata roślin to życiowa porażka. Ja jednak jestem zdania, że każde wyzwanie, które sobie stawiamy chcemy jak najlepiej zrealizować. Moim było uratowanie kwiatów. Choć udało mi się uratować jednego, mogę powiedzieć, że osiągnęłam sukces.
Mój storczyk rośnie i z każdym tygodniem jest większy. Codziennie się z nim witam, podnosząc rolety i szczerze jestem z nas dumna. Bo tylko wytrwałość i moja wiara (choć lekko zachwiana) pozwoliła mi doczekać się nowych listków i nowych młodych roślin. Ich pojawienie się było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, bowiem nie dawałam tej orchidei już żadnej szansy, a jednak się udało.
Cóż zanim zacznę interesować się zakupami, a wiem, że taki moment nadejdzie, chciałabym nacieszyć się zdrowymi roślinami, które w pełni zasługują na moją uwagę. Przyglądanie się im, to chwila, której nikt mi nie odbierze.
Jak on teraz wygląda, sami zobaczcie 🙂 Czyż nie jest piękny.