Nastał w końcu dzień przeprowadzki. Wszystko poszło gładko bez niespodzianek i niepotrzebnych zgrzytów. A mówią, że podczas remontów dochodzi do pierwszych kryzysów małżeńskich 😉 Eeee, u nas poszło gładko, sprawnie. Wiecie dlaczego? Bo wszystko załatwiałam sama. Cóż powiem to pierwszy i nie ostatni raz, jestem „genialna”
Po przewiezieniu wszystkich rzeczy, mieszkanie stało się puste i ta pustka tak mnie dotknęła, że .. no dobrze wzruszyłam się. Szkoda mi się zrobiła mieszkania. Tak, tak mieszkania. M od razu powiedział, że jestem szurnięta, ale cóż zrobić. Za kilka dni mieliśmy oddać klucze do mieszkania ekipie i zacząć nowe życie na wsi u dziadków. Przynajmniej na dwa miesiące. Mam nadzieję, że na dwa!
Pierwsze dni były dość intensywne, musieliśmy się przestawić z miejskiego pędzącego życia na cichszy i bardziej sielankowy tryb. O dziwo M się szybko zorganizował, hamak, kawka, książka. Istny raj. Aha, dla jednych raj dla innych młyn, ale zanim poczułam tę sielankę musiałam się przeorganizować i wyłączyć tryb kontrolowania wszystkich i wszystkiego, gdyż tym razem to ja byłam pod czujnym okiem swojej mamusi 🙂 Znacie to uczucie, kiedy wracasz po długich latach do rodzinnego domu i czujesz się jak dziecko? Wierz mi jest cudownie, ale takie życie pod jednym dachem z mamusią wiąże się z wieloma nieprzyjemnymi sytuacjami, które musimy z uśmiechem na ustach przetrwać. Gdy wyłączyłam kontroling poczułam ulgę, dosłownie czułam się lekko i tak, mogę to powiedzieć poczułam raj.
Codzienne obiady, podwieczorki przy kawie pod orzechem, wspólne oglądanie zdjęć i obserwowanie zabawy dzieci. Dobrze jest tak czasem usiąść, choć na krótka chwilę by spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Na wszechogarniające nas szczęście i miłość.